- Drukuj
- 27 gru 2018
- PUBLIKACJE PRASOWE
- 1502 czytań
2018-12-27
W gazecie "Życie Warszawy" z 5 października 1956 roku, Henryk Kulik natrafił na artykuł Mikołaja Kozakiewicza o Grabowcu pt. "LAIK W GRABOWCU". Dlaczego Mikołaj Kozakiewicz wybrał akurat Grabowiec, tego nie wiadomo - ale wiadomo, że ówczesny Grabowiec ponad 60 lat temu tak właśnie wyglądał. Komentarze i wnioski pozostawiam Czytelnikowi. Zapraszam do lektury...
Życie Warszawy
Rok XIII. Nr 238 (4033) PIĄTEK, 5 PAŹDZIERNIKA 1956 ROKU Nakład 207.604 CENA 20 gr
Mikołaj Kozakiewicz
LAIK W GRABOWCU
Tak zwany pierwszy rzut oka nie wypada dla Grabowca zbyt pochlebnie. Zabudowany chaotycznie wzdłuż plątawiska niebrukowanych, błotnistych uliczek, ze stadami gęsi spacerujących po „zabradziażonym" wszelkimi budami placu, który nie wiadomo dlaczego nazywa się rynkiem.; z domami o strzechach skołtunionych przekrzywionych na bakier, o ścianach wygiętych jak boki arki Noego — przypomina żywcem wsie miasteczka z opowiadań Gogola lub Sałtykowa-Szczedryna. Sklepy grabowieckie! Wyjąwszy jeden, podobny do tego co kojarzymy z nazwą sklepu, to budy z desek, z rozkładaną ścianą frontową, która w ten sposób zamienia się w „ladę" i szerokie „okno", przez które dokonuje się transakcji. Trzeba zobaczyć te centymetry kurzu pokrywającej buty i kalosze, smoczki i grzebienie, skarpetki i koszule, bele drelichu i wełny sukienkowej — aby w oka mgnieniu zdać sobie sprawę z grabowieckiej higieny i estetyki handlu. A domy mieszkalne? Cóż tu ukrywać —i mieszkańcy Polski centralnej i Ziem Zachodnich nie zdają sobie sprawy, że tak! jeszcze ludzie mieszkają. Widziałem izby, w których nie było ani jednej całej szyby (wszystkie były mozaikami z kawałeczków szkła), widziałem domy, w których! nie ma szafy, zresztą niepotrzebnej, gdyż cały dobytek ubraniowy wisi na dwóch gwoździach wbitych w belkę podtrzymującą sufit, widziałem mieszkania, w których gdy trzem osobom nalano zupę na talerze, to czwarta musi czekać, gdyż brak dla niej naczynia do jedzenia, widziałem plecione ze słomy „sławojki“ bez drzwi, z drewnianym pudełeczkiem 70 x 70 cm na fekalia, potrzebne do użyźniania gleby. „Sławojki", na których żerują tysiące much. Widziałem niemało ludzi, którzy nawet w niedzielę noszą obuwie, jakiego w Warszawie nie kupiłby żaden handlarz starzyzną. Radio jest tu luksusem dostępnym kilkunastu zamożniejszym gospodarzom, zegarek rzadkim zjawiskiem. Cala wieś brudna, waląca się, zaniedbana sprawia wrażenie osiedla chylącego się do ruiny. Na sporządzonej w tym roku tablicy w miejscowym kościele czytamy; „Po raz pierwszy wspominają o Grabowcu kronikarze ruscy w XIII wieku. W roku 1366 stanowił on własność Kazimierza Wielkiego... W roku 1500 miasto wraz z kościołem zostało spalone przez Tatarów. Od tego roku datuje się upadek miasta...“ Tak, tego nie da się zaprzeczyć, widać na Grabowcu te 456 lat upadku! Darmo wypatrywałem na dachach anten radiowych, na podwórkach maszyn rolniczych, na placu traktorów, kombajnów, koparek gwiaździstych — słowem tego wszystkiego, co mieszczuch dzięki lata trwającej propagandzie przywykł kojarzyć z pojęciem wsi. Socjalistycznej wsi. I wówczas przychodził mi na mysi złośliwy dowcip o tym dygnitarzu, który rozczarowanemu obywatelowi, co to wrócił z „terenu" i nie ujrzał tam tego, co obiecywała mu prasa poradził: „A wy, obywatelu czytajcie więcej gazet, a mniej pętajcie się po kraju"! Drugie oblicze Gdybym napisał o Grabowcu tylko to, co ujawnia się na pierwszy rzut oka — nie napisałbym prawdy. Przynajmniej nie byłaby to cała prawda. Bo oto jak kwiat na bagnie, jak zielony pęd na próchniejącym pniu, wykwita ni stąd, ni z owąd budynek pełnej 11-letniej szkoły ogólnokształcącej w tej zapadłej wsi. Już dwie matury odbyły się w przyciasnym budynku tej szkoły (która posiada chyba jedyny poza kościołem murowany budynek Grabowca). Tylko w roku bieżącym 10 chłopców i dziewcząt wychowanych na grabowieckim razowcu wstąpiło na uniwersytety i politechniki całej Polski. Jest też w Grabowcu izba porodowa, ośrodek zdrowia z etatowym lekarzem, stały: punkt dentystyczny, a nawet (słuchajcie, słuchajcie!) autentyczna Apteka Społeczna i stałe przedszkole oraz kino wiejskie. Jest Poczta, Telegraf i Telefon, jest od niedawna stałe połączenie autobusowe z odległym o 30 km Hrubieszowem, a tym samym z koleją. Wielokrotnie musiałem przełazić przez drzewa powalone na uliczki wsi. To ekipa elektrotechników wkopuje słupy linii wysokiego napięcia, usuwa drzewa zawadzające przewodom z czerwonej miedzi. Na walących się ruderach rozpina się sieć podlinii elektrycznej, w zmurszałych ścianach osadza się kontakty i gniazdka elektryczne, na odpadającym wapnie sufitów czernią się rurki Bergmana i iskroszczełne klosze na lampy. Kto może powiedzieć, że to wszystko nie jest zdobyczą naszych czasów, że nie są to zwiastuny XX wieku wkraczającego do Grabowca? A jednocześnie nie mogłem wyzwolić się od .wrażenia, że jest w tym coś paradoksalnego, wyraźna przepaść między jakimiś bardzo podstawowymi, zasadniczymi warunkami bytu i pracy mieszkańców, a tym wszystkim co wnosi tu ze sobą nasza socjalistyczna rzeczywistość. Streptomycyna i „sławojki" wyżej opisanego typu, elektryczność i brak talerzy, „Przegląd Kulturalny" w kiosku na rynku i jedyne ubranie na gwoździu, autobus do Hrubieszowa i drogi, na których konie zapadają po kolana w bioto, szkoła 11-ietnia i sklepy-budki dla psa. Dziecko, które przyjmuje się według wszelkich reguł sztuki akuszeryjnej w izbie porodowej i to samo dziecko wychowujące się w gnojówce przed walącą się chałupą. Złośliwy dowcip o tym mądrym dygnitarzu radzącym czytać gazety, niepostrzeżenie ustąpił w moich myślach miejsca przysłowiom ludowym typu: „...kwiatek przy kożuchu". Rachuby bez pokrycia Nie odróżniam lnu od konopi, prosa od gryki i dlatego nie podejmuję się szczegółowo pisać o powikłanych sprawach rolnych Grabowca. Odróżniam jednak człowieka od człowieka, bzdurę od słuszności, prawdę od kłamstwa i dlatego spróbuję napisać o kilku sprawach historycznych 1 problemach dnia dzisiejszego nurtujących mieszkańców tej wsi. Gdy was oprowadzają po wsi często zdarza się usłyszeć: „Przy tej chałupie Ukraińcy zamordowali X czy Ygreka", „W tym domu AK-owcy zastrzelili ukraińskiego policjanta". W relacjach ludzi z czasów wojny są tylko dwa zwalczające się obozy: „AK-owcy zwani inaczej „podziemnymi" i Ukraińcy. O Niemcach nie słyszałem. W sąsiedztwie kościoła jest plac zawalony cegłami. Cementowa posadzka nosi jeszcze wyraźny kształt greckiego krzyża. To nie jest pamiątka z czasów tatarskich. Ta ruina nie liczy więcej niż lat 10. Jest to miejsce, na którym siała cerkiew prawosławna, miejsce kultu licznej przed wojną ludności ukraińskiej. Rozebrano ją cegła po cegle, niby że był budulec potrzebny. Ale jakoś sterty cegły nie są tak pilnie potrzebne skoro od lat murszeją na wietrze i deszczu. |
Dziś we wsi nie ma Ukraińców. Tak przynajmniej głosi się oficjalnie. Mała jednak przechadzka po miejscowym cmentarzu i porównanie nazwisk na płytach nagrobkowych pisanych cyrylicą z tabliczkami na domach Grabowca daje dużo do myślenia. Patrząc na zwaliska cerkwi w Grabowcu, widząc ruiny świątyń prawosławnych i unickich w innych wsiach leżących przy szosie Hrubieszów — Grabowiec, stawiałem sam sobie bezskutecznie pytanie: komu i na co to było potrzebne? Czyżby chodziło o stworzenie za wszelką cenę pozorów, że jesteśmy od roku 1945 państwem jednonarodowym? Czy spodziewano się wraz ze starymi cerkiewkami zburzyć aż do fundamentów powikłane sprawy narodowościowe, wyrwać z korzeniami nacjonalistyczne nienawiści i waśni? Jeśli tak, to rachuby te się nie sprawdziły. Stary konflikt polsku - ukraiński, zastąpiła wojna podjazdowa „miejscowych" i „zabużańców". — Szyld się zmienił — walka została. Problemy dnia dzisiejszego Grabowiec jest miejscowością o bardzo nieustabilizowanej opinii publicznej. To wieś neurasteniczna. Raz po raz wybucha jakaś psychoza, która szaleje obok „zabużańsko - miejscowej" manii prześladowczej, będącej stalą „wielką psychozą" wsi. Są i inne psychozy. Przybyłem do Grabowca w okresie „chwilowego** braku (zbyt częste są te chwilowe braki na wsiach!) cukru w kramach GS. Skutek był taki, że zaczęto masowo wykupywać sól, nawet po 50 kg na gospodarstwo. Mieszczuch tego nie pojmie, że można wobec braku cukru robić zapasy soli. Mieszkańcy Grabowca „wiedzą** jednak, że brak cukru świadczy o zbliżającej się wojnie, a w czasie wojny zawsze brak soli. Kto wie czy to jeszcze nie atawistyczny lęk przed brakiem soli z czasów tatarskich najazdów? Prędzej jednak jest to skutek plotki, rodzącej się w ciemnych brudnych chatach, a może i świadomie lansowanej przez tych, którym zależy, żeby „zabużańscy” nie czuli się zbyt pewnie, zbyt „na stałe" na ziemi „miejscowych". Nie podejmuję się tego rozstrzygnąć. „Zabużańcy" w ogóle nie mają tu lekkiego życia. Osiedlano ich na gospodarkach Ukraińców wysiedlonych lub tych, którzy uciekli z armią Hitlera. Wszystkie papiery, plany gospodarstw, dokumenty hipoteczne zaginęły. O ziemi przynależnej do danego gospodarstwa dowiadywał się osadnik zza Buga od sąsiadów. Oczywiście „miejscowych". Ileż to pretekstów do kłótni, sporów, zaorywania miedz, niszczenia zasiewów itp. samosądów, które nie skończyły się do dnia dzisiejszego. Poza tym nikt nie wiedział dokładnie ile właściwie ma ziemi, bo ta jest rozbita na szereg poletek odległych nieraz o parę kilometrów'. Oglądałem np. gospodarkę 3- hektarowego „zabużańca" rozbitą na 11 (słownie: jedenaście) poletek, widziałem dwuhektarową, gospodarkę rozrzuconą w 5 (słownie: pięciu) miejscach. I tak jest wszędzie. W tych warunkach łatwo sobie wyobrazić jak wyglądała praktyka ustalania wymiaru odstaw' obowiązkowych, klasyfikacji gruntu, określania użytkowanej powierzchni areału itp. Jako przykład niech posłuży gospodarz X, który po latach starań doprowadził do komisyjnego wymierzenia jego gruntu i wówczas okazało się, że przez szereg lat odstawiał zboże z areału o blisko hektar większego niż miał rzeczywiście (co stanowiło 25 proc. jego gospodarki). Minęło już 12 lat Polski Ludowej i jak dotąd nie udało się wymierzyć sprawiedliwie użytkowanej ziemi, określić słusznie klasę gruntu, nie postąpiono ani o krok w dziele skomasowania rozproszonych poletek. „Miejscowi" twierdzą, że to „zabużańcy" brużdżą. „Zabużańcy" szepczą, że to „miejscowym" nie zależy na ujawnianiu ukrytych morgów, o których istnieniu w obecnym rozproszeniu i bałaganie sam diabeł nic pewnego nie wie. Znów nie czuję się na siłach rozstrzygać, kto ma rację. Na pewno jednak nie mają racji te czynniki powiatowe i wojewódzkie, które zwlekają z komasacją gruntów i ponowną klasyfikacją ziemi oraz jej dokładnym wymierzeniem. Na razie wszystkie starania gospodarzy idą w niepokojącym kierunku wykręcenia się od wszelkich odstaw, korzystając z wyraźnego zelżenia nacisku , fiskalnego na wieś. A ulga jest i to wyraźna. Przede wszystkim cieszą się chłopi, że od roku nie ciągnie się ich siłą do spółdzielni produkcyjnej, której niezbyt zachęcający przykład mają tuż pod bokiem. Śmieją się, że tamtą spółdzielnię założono p i o r u n e m, bo gdy piorun spalił osiedle, uczyniono warunkiem odbudowy przystąpienie do spółdzielni. No i od tego to już jest taka „pioruńska" spółdzielnia. Łatwiej też dziś niż przed rokiem uzyskać zwolnienie od tego czy innego obowiązku. zmniejszenie tego czy innego wymiaru odstaw, Ale mnie, jako laikowi, wydawało się, że to chyba jeszcze nie to. Tu nie o doraźne ulgi tylko chodzi, ale o zasadnicze uzdrowienie gospodarstw i stosunków we wsi, o remonty walących się budynków i budowę nowych, o odnowienie inwentarza, o cegły i cement, drewno i papę, węgiel i nawozy, o więcej artykułów przemysłowych i mądrzejszą politykę cen — słowem o to wszystko co zawarte zostało w programie VII Plenum KC, a czego jeszcze ze świecą nie znajdziesz w Grabowcu. Dopiero wtedy to wszystko dwudziestowieczne cośmy dali i jeszcze damy Grabowcowi nabierze właściwego blasku i sensu, zacznie z kolei w zasadniczy sposób przeobrażać życie, poglądy i umysły ludzkie. Na razie to wszystko jest co najwyżej zaliczką na socjalizm. Zaliczką, którą trzeba dopiero uzupełnić do pełnej sumy, jaka należy się mieszkańcom Grabowca, za to, że zgodnie lub nawet niekiedy wbrew ich woli pomagają budować nasz dzień jutrzejszy.. |
Mikołaj Kozakiewicz (ur. 24 grudnia 1923 w Albertynie, zm. 22 listopada 1998 w Warszawie) – polski socjolog, polityk, marszałek Sejmu X kadencji, poseł na Sejm PRL IX kadencji, Sejm kontraktowy i Sejm I kadencji, profesor nauk humanistycznych, autor kilkudziesięciu książek z zakresu seksuologii, socjologii wychowania i oświaty, publicysta.