- Drukuj
- 22 kwi 2012
- WSPOMNIENIA
- 3870 czytań
- 0 komentarzy
Wywiad z Mariaanem Rozempolskim opublikowany w Zamojskim Kwartalniku Kulturalnym Nr 1(110)2012
KLUB MŁODEGO DZIENNIKARZA
Rolnicza „Solidarność"
Wywiad z Marianem Rozempolskim, aresztowanym za działalność polityczną w 1985 roku.
W niedzielne, słoneczne i ciepłe październikowe popołudnie wybrałam się do dawno niewidzianej rodziny mieszkającej we wsi Ornatowice, aby porozmawiać z aresztowanym w 1985 r. Marianem Rozempolskim. Wujek jest osobą, dla której takie wartości, jak Bóg, Honor, Ojczyzna, mają wielkie znaczenie. Przyjął mnie bardzo serdecznie i ucieszył się, że młodzież interesuje się wydarzeniami z tamtych lat. Z wielkimi emocjami i niejednokrotnie ze wzruszeniem opowiedział swoje przeżycia z czasów „Solidarności".
- Jak to się stało, że będąc rolnikiem, zaangażowałeś się w działalność polityczną?
Zaczęło się od tego, że w czasie tworzenia „Solidarności" przyjechał do naszego komendanta straży pożarnej w Hrubieszowie przedstawiciel z Gdańska. Zachęcił go do zakładania rolniczej „Solidarności" na naszym terenie. To dzięki ich inicjatywie zaczęły powstawać pierwsze koła rolników w naszej gminie. W Ornatowicach koło zostało założone w listopadzie 1980 roku.
- Czym zajmowało się wasze koło?
Wieczorami, po robocie, zbieraliśmy się wszyscy w remizie, aby rozmawiać o sytuacji politycznej i gospodarczej w kraju, potem jeździliśmy po sąsiednich wsiach, żeby namawiać chłopów, aby oni też zakładali swoje koła. Już w grudniu utworzonych było na terenie gminyi8 kół. Nazwano to Gminnym Związkiem „Solidarności Wiejskiej", a następnie przemianowano na Związek Rolników Indywidualnych „Solidarność". 12 maja 1981 r. powstał legalny związek, który bronił i wspierał rolników. Organizowano zebrania w Urzędzie Gminy, gdzie rozmawialiśmy o sprawach gospodarczych, gminnych i nie wprost, nie oficjalnie, o sytuacji politycznej w Polsce.
- Czy władze nie sprzeciwiały się takim spotkaniom?
Nasyłali na nas kontrole, na zebrania przychodzili tajniacy, zbierali dowody, aby nas uziemić, ale nie mieli podstaw, bo przy nich rozmawialiśmy o nawozach i uprawie roli. Oprócz spotkań brałem udział w strajku okupacyjnym w Zamościu, przy ul. Bazy-liańskiej 4. Przedstawiciele z każdego koła w województwie codziennie tam dyżurowali. Strajk trwał aż do ogłoszenia stanu wojennego, czyli do nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r.
- Gdzie zastało cię ogłoszenie stanu wojennego?
Byłem wtedy w domu. Akurat nie miałem dyżuru, skończyłem go dwa dni wcześniej. Milicja obstawiła całą ulicę Bazyliańską, mieli listę osób, które od razu internowali, pozostałych wsadzili w samochody, wywieźli gdzieś w pole albo do lasu, i tam ich zostawili. Był wtedy okropny mróz, a oni nie wiedzieli, gdzie są, pieszo wracali do domu, błąkali się długo po okolicy.
- Co dalej działo się ze związkiem?
Cała „Solidarność" zeszła do „podziemi". Odbywały się nieoficjalne msze za ojczyznę, co miesiąc w innym kościele. W międzyczasie nielegalnie przekazywaliśmy gazety. Dzięki nim wiedzieliśmy, co dzieje się na Wybrzeżu, Śląsku, w Warszawie, bo z radia i telewizji prawdy nie mogliśmy się dowiedzieć. Trwało to do 1985 r.
- Nie bałeś się tego, że w końcu złapią was z nielegalnymi gazetami i ulotkami?
Każdy się bał, staraliśmy się być ostrożni, ale niestety, któregoś dnia wpadli do mnie do domu na rewizję i wszystko znaleźli.
- Możesz opowiedzieć, jak to się stało?
Był to dzień poświęcenia kamienia węgielnego pod budowę kościółka we wsi. Zjechało się dużo ludzi. Miałem dla nich dużo nowych biuletynów, ulotek i gazet. Schowałem to w garażu, w szafie, która miała ukrytą szufladę. Wpadli na rewizję z samego rana, przeszukując cały dom. Moja starsza córka też była zaangażowana w działalność. Pisała kroniki i pamiętniki, w których zapisywała fakty, daty, nazwiska. Gdyby to dostało się w ręce SB, poszłoby za mną jeszcze wielu ludzi. Mieliby niezbite dowody na nas. Córka trzymała to wszystko w domu. Korzystając z nieuwagi ubeków, szybko wyrzuciła z plecaka podręczniki młodszej siostry i włożyła tam swoje notatki, gazety, i wysłała ją szybko do szkoły. Młodsza córka - Iwona -z wielkim strachem i trzęsącymi się kolanami wyszła z domu i poszła do szkoły. Nikt nie zwrócił uwagi na małe dziecko idące z tornistrem. Nikt by nic nie znalazł, gdyby nie jeden ubek, który miał taką samą szafę, przez co wiedział o skrytce. Zabrali mnie wtedy na przesłuchanie do aresztu w Hrubieszowie. Bardzo byli zadowoleni, że im się udało. Razem ze mną zabrano jeszcze kilka osób ze wsi.
- Jak wyglądało to przesłuchanie?
Nie chciałem się do niczego przyznać. Pierwszą dobę nie można mi było wstać od stołu, siedziałem na stołku i musiałem cały czas odpowiadać na te same pytania. Nie dostałem nic do jedzenia ani do picia. Czwartego dnia już zrozumieli, że nic im nie powiem. O i godzinie w nocy kazali pisać zeznania na kartce. Napisałem, a kiedy mi je przynieśli do przeczytania okazało się, że mieli tam grafologa, który dokładnie podrobił moje pismo i napisał to, co chcieli usłyszeć ode mnie. Zabrałem tę kartkę, podarłem i krzyknąłem, że to nieprawda, bo wiedziałem, że chcą mnie zastraszyć i pokazać, że mogą zrobić ze mną, co zechcą. Któregoś dnia zaproponowano mi kawę, ale pomimo wielkiego pragnienia bałem się ją wypić, bo mogliby zrobić ze mnie „głupiego Jasia".
- Czy używali wobec ciebie przemocy?
Znęcali się psychicznie. Przywieźli do aresztu starszą córkę Asię i zagrozili jej, że nie dostanie się na studia, jeśli nie zmusi mnie do przyznania się. Myśleli, że ją zastraszą. Stosowali przy niej sztuczny chaos, tłukli w drzwi, stukali krzesłami, słychać było jakiś rumor i krzyki. Powiedzieli jej, że to trwa przesłuchanie ojca. Próbowali rozmawiać z nią na zasadzie „dobry i zły policjant", chcieli ją skołować. Aśka, mając mój charakter, nie ugięła się. Kiedy wprowadzili ją do mnie i miała namawiać mnie do przyznania się, powiedziała tylko na ucho: „Cześć. Trzymaj się, głowa do góry, nic nie powiedziałam, w domu wszystko w porządku". Szybko i z nerwami ją wyprowadzili. Te słowa wiele dla mnie znaczyły i wiedziałem, że teraz wytrwam do końca.
Pamiętam jeszcze, że jak ją wtedy przywieźli, zabrali ze wsi także żonę i kilkunastomiesięczne dziecko jednego z moich kolegów, z którym byliśmy aresztowali. Wyglądaliśmy strasznie, brudni, zarośnięci, wygłodzeni. Ubecy zabrali ją na przesłuchanie, a to małe dziecko zostawili z ojcem, którego nie poznało i bało się. Dziecko przez kilka godzin piszczało, płakało, ojciec nie mógł go uciszyć. Przesłuchiwana matka wszystko to słyszała. Długo nie musieli jej wypytywać. Szybko powiedziała im, co chcieli, bo nie mogła znieść tego płaczu, nie wiedziała, co się dzieje za drzwiami z jej dzieckiem. Było to celowe działanie. Trafili w czuły punkt. Inną ich celową zagrywką było przyprowadzenie więźnia, który mówił, że nie przyzna się nigdy do kradzieży, ale jak powybijali mu zęby, połamali żebra i strasznie pobili, chłopak od razu krzyczał, że wszystko powie. Powiedzieli, że mnie też to czeka. Jednak tego nie zrobili. Politycznych nie bili.
- Po jakim czasie i z jakim skutkiem skończyły się te przesłuchania?
Przesłuchania trwały dwa tygodnie. Spędziłem je w maleńkiej, zimnej celi, śpiąc na samych deskach, niemyty, niegolony, jedząc jedną kromkę chleba ze smalcem i cebulą dziennie. Kiedy zrozumieli, że nic nie powiem, mężczyzna, który mnie przesłuchiwał, dał mi paczkę papierosów, kazał umyć się, ogolić, i zabrali mnie do więzienia.
- Jak długo przebywałeś w więzieniu?
Byłem tam dwa miesiące, do 11 listopada. Na mocy amnestii zostałem zwolniony, n listopada - wymowny dla mnie dzień wolności. Powstał wtedy PRON i „ubijano" się o politycznych więźniów w gminie Grabowiec. Przyjechał wtedy prokurator i zwolnił mnie. Po wyjściu z więzienia, na znak solidarności z Wałęsą, przez pewien czas nosiłem wąsy.
- Co dalej się działo? Czy byłeś wolnym człowiekiem?
29 listopada odbyła się sprawa, na którą mogłem przyjść z wolnej stopy. Na sali był tylko sędzia i adwokaci, których nie dopuszczono do głosu. Jeden z kolegów, który do wszystkiego się przyznał, został uniewinniony, ja się nie przyznałem, skazano mnie wtedy na dwa lata w zawieszeniu. Mówiła o nas wtedy nawet Wolna Europa. W 1990 r. przyszła kasacja wyroku.
- Czy pośród okropnych zdarzeń przeżyłeś zabawne momenty?
Pamiętam, we wsi rolnicy napisali dużymi literami na sklepie: „Czerwone bandziory hajda na wybory". Ubecy, kiedy przyjechali to zamalować, weszli ze sprzedawcą do sklepu, ale zostawili na zewnątrz klucz w drzwiach. Chłopi, wykorzystując to od razu, zamknęli drzwi z nimi w środku. Pod sklepem zebrało się pół wsi i mieliśmy kupę śmiechu. Powychodzili dużym lufcikiem w oknie i bardzo źli powsiadali do samochodów i odjechali.
- Czy możesz mi opowiedzieć historię, która krąży w naszej rodzinie - o zamianie samochodów z księdzem?
Kiedyś, na Tydzień Kultury Chrześcijańskiej w Grabowcu, z całego województwa przyjechali działacze oraz mnóstwo zwykłych ludzi. W tych dniach w kościele w Grabowcu codziennie były odprawiane msze, bardzo patriotyczne, z mocnymi kazaniami księży zaangażowanych w politykę. Zawsze kościół pękał w szwach. Po mszy, na plebanii odbywały się wykłady, na których opowiadano nam prawdziwą historię Polski. Była to okazja do potajemnej wymiany gazet i ulotek, kontaktów z innymi, wymiany poglądów i doświadczeń. Ubecy i drogówka obstawili drogi z Grabowca i chcieli wyłapać wszystkich historyków i działaczy, których mieli na liście. Większość przyjezdnych została na noc w Grabowcu, aby się nie narażać, ale jeden z historyków, nauczyciel z Hrubieszowa - pan Janusz - musiał jechać do domu. Postanowiliśmy mu pomóc bezpiecznie tam dotrzeć. Było już ciemno, prawie noc. Miałem samochód - dużego fiata, i jechałem pierwszy z księdzem Tomaszem, za nami wyjechali też mój kolega z panem Januszem, takim samochodem jak mój - dużym fiatem. Pierwszy zostałem zatrzymany na skrzyżowaniu. Milicjant poprosił mnie o dokumenty oraz zapytał księdza, jak się nazywa, ksiądz na to: „Ksiądz wikary z parafii św. Mikołaja". Tak powtarzało się to kilkakrotnie, a ksiądz nie podawał nazwiska, co bardzo denerwowało milicjantów. Za chwilę podjechał kolega z profesorem Januszem i też zostali zatrzymani. Kierowca został poproszony o dokumenty i milicjant zapytał, kim jest pasażer, na co kierowca odpowiedział, że nie zna go, bo podwozi go przy okazji. Na pytania do pana Janusza o nazwisko, on ciągle powtarzał, że jest pasażerem i nie musi się legitymować. Zdenerwowani ubecy podeszli do swojego samochodu, aby skontaktować się z centralą, wtedy milicjant oddał mi dokumenty. Wykorzystując zamieszanie, ksiądz szybko wsiadł do samochodu kolegi na miejsce pana Janusza, a profesor przesiadł się do mnie. Zamienili się miejscami. Zapytałem milicjanta, czy mogę jechać, machnął mi ręką - odjechałem z panem Januszem, ksiądz został w tamtym samochodzie. Potem opowiadał, że jak pojechaliśmy, milicjanci podeszli do samochodu i znów spytali o nazwisko pasażera, ksiądz na to: „ Ile razy mam powtarzać, że jestem ksiądz wikary z parafii św. Mikołaja w Grabowcu!". Dopiero po jakimś czasie przypomniałem sobie, że jestem zawieszony i co by mi mogło grozić, tym bardziej, że wieźliśmy całą torbę ulotek.
- Co dzisiaj sądzisz o tych wydarzeniach?
Wtedy byłem o wiele młodszy i silniejszy, ale teraz, pomimo mojego wieku, robiłbym to samo, nawet więcej. Niczego nie żałuję. Chociaż nie takiej Polski chcieliśmy...
Magda llczuk
jest uczennicą klasy I F III LO, rozmowa została nagrodzona w „Konkursie na wywiad z osobą internowaną lub działaczem »Solidarności«".